czwartek, 19 stycznia 2017

Persja 2016

Dlaczego Iran?
Bo już jakiś czas interesował nas ten kierunek, bo tyle dobrego o nim słyszeliśmy, bo ostatecznie to nie aż tak oczywiste miejsce na wyjazd, bo trzeba jeździć do miejsc, które są inne niż nasza rzeczywistość, bo trzeba zobaczyć, jak jest naprawdę, a nie kierować się stereotypami.
Poza  tym, że kierunek nas interesował od jakiegoś czasu, udało nam się trafić na bilety w bardzo atrakcyjnej cenie: 580zł za osobę normalnymi liniami.
Tym razem naszymi kompanami byli rodzice: Małgosia i Zygmunt. Poza lotem Berlin-Ateny-Teheran kupiliśmy też lot w samym Iranie z Teheranu do Shiraz. Dzięki temu zaoszczędziliśmy dużo czasu i energii, bo to ok. 1000km od Teheranu, a więc jazda samochodem lub autobusem byłaby dużo mniej korzystna. Cena biletu za osobę zdecydowanie nas przekonała i krótko przed wylotem jeszcze w Polsce kupiliśmy bilety za cenę 200 zł za osobę (w jedną stronę). Co więcej zarówno lot Aegean Airlines jak i lokalny Mahan Airlines do Shiraz zawierały jedzenie i napoje. Aż trudno było nam uwierzyć, że za tę cenę mieliśmy taki wypas.
Kilka ważnych faktów. W Iranie większość mieszkańców stanowią Persowie, nie Arabowie. Dominującą religią jest islam szyicki, poza tym Iran uznaje chrześcijaństwo, judaizm i zaratusztrianizm. Zanim się tu przyjedzie warto się przygotować, żeby zrozumieć, dlaczego jest tak a nie inaczej ze względu na historię, religię, kulturę, politykę itp. 

My przeczytaliśmy:
AJATOLLAH ŚMIE WĄTPIĆ, Hooman Majd
SZACHINSZACH, Ryszard Kapuściński
Przewodnik w j.polskim: IRAN, Szczepan Lemańczyk (nie polecamy)
Warto też zobaczyć animowany film Persepolis.


Dzień 1 (czwartek/piątek) 10/11 listopada 2016
Berlin-Ateny-Teheran-Shiraz

Akropol
W środę 9 listopada ok. 18:00 rozpoczęliśmy pierwszy etap podróży. Wylot był z Berlina, a więc w kilka godzin samochodem dotarliśmy na miejsce, żeby przenocować u Ani (kuzynki Wojtka). Dzięki Ania, dzięki Max za wszystko.
Zmiana warty pod parlamentem w Atenach
Liczenie naszych milionów riali
Odpoczynek przed lotem do Shiraz
Przed ostatnim lotem do Shiraz
W czwartek 10 listopada kolejnym etapem był lot z Berlina (Tegel) do Aten liniami Aegean Air. Punktualnie o 11:15 samolot wystartował i po 3,5 godziny byliśmy już w Atenach, gdzie przywitała nas całkiem przyjemna temperatura. Do kolejnego lotu z Aten do Teheranu mieliśmy ok. 7,5 h, więc wzięliśmy taxi i pojechaliśmy do centrum. Przy 4 osobach poinformowano nas, że bardziej się opłaca jechać taxi niż metro, i podobno szybciej. Z tym, że szybciej to się można zgodzić, bo faktycznie do samego centrum zajechaliśmy w ok. 25 min, natomiast jak się później okazało metrem można dojechać parę Euro taniej przy czterech osobach, z czego też skorzystaliśmy przy powrocie. Chcieliśmy zobaczyć Akropol, jednak zwiedzanie o tej porze roku było możliwe tylko do 16:30. Mimo tego pochodziliśmy po okolicy Akropolu i innych starożytnych zabytków, poszwędaliśmy się po mieście, zobaczyliśmy przezabawną zmianę warty pod parlamentem, a następnie metrem wróciliśmy na lotnisko. Powoli pierwsze zmęczenie zaczęło się odzywać, a przed nami było jeszcze sporo czasu zanim w końcu mieliśmy dotrzeć do naszego celu. Lot z Aten do Teheranu rozpoczął się o 22:25 i trwał ok. 3,5h. Wtedy było już śpiąco, jednak za bardzo nie spaliśmy, bo jeszcze trzeba było doczytać i jakoś aż tak nie było potrzeby. Po wylądowaniu w Teheranie ok. 3:00 w nocy czasu miejscowego, czyli 2,5h później niż w Polsce, udaliśmy się do miejsca, gdzie mieliśmy wyrobić tzw. wizę VOA, czyli wizę po przyjeździe (można było wcześniej wizę załatwić w Polsce w ambasadzie w Warszawie, ale cała procedura i dodatkowy czas na uzyskanie nr referencyjnego itp. i fakt, że osoby, które w ostatnim czasie były w Iranie i załatwiły wizę VOA, sprawiły, że i my się zdecydowaliśmy na tę opcję). Myślę, że znów się do nas szczęście uśmiechnęło, bo akurat w tym czasie nie było wielu ludzi , którzy by się o wizę ubiegali. Czytaliśmy, że czasem kolejki są strasznie długie wszystko może trwać ok. 2 do nawet 4h. Nam udało się dostać 4 wizy w ok. 40 min. Pierwszym krokiem było podejście do okienka Insurance, czyli  miejsca, gdzie sprawdzają Twoje ubezpieczenie lub jeśli masz nieodpowiednie musisz wykupić nowe. My po przeczytaniu rad innych podróżujących, którzy na blogach lub forach dzielili się swoimi doświadczeniami, mieliśmy ubezpieczenie, które zostało zaakceptowane. A dlaczego? A no dlatego, że oprócz informacji, że ubezpieczenie obejmuje cały świat, poprosiliśmy ubezpieczalnię w Polsce, żeby nam jeszcze dopisali, że obowiązuje w Iranie, ‘valid In Iran’. To właśnie sprawiło, że mogliśmy spokojnie kontynuować całą procedurę uzyskiwania wizy bez żadnych problemów lub dodatkowych opłat. W kolejce spotkaliśmy kilku Polaków i niestety mieli pod górkę, bo nie mieli na swoich polisach magicznego dopisku ‘Valid In Iran’: warto zapamiętać, bo szkoda potem kasy, czasu i nerwów. Kolejnym krokiem było wypisanie krótkiego wniosku i zapłata za wydanie wizy na 30 dni (cena za wizę 75 EUR/osobę). Potem należało coś tam jeszcze podpisać i po 10 min oczekiwania wróciły do nas paszporty z piękną irańską wizą. Jak się okazało zdjęcia, które mieliśmy ze sobą na wszelki wypadek były niepotrzebne, mądry system skorzystał ze zdjęcia w paszporcie i takie samo użył na wizę. Szczęśliwi, że poszło gładko przeszliśmy kontrolę paszportową i po jakichś 15 min odnaleźliśmy nasze plecaki gdzieś w rogu lotniska, bo przecież już nie na taśmie, skoro bagaże dawno powinny były być odebrane. Co ważne, od momentu wylądowania byłyśmy już w chustach (kobiety) i z tym elementem garderoby trzeba było się zaprzyjaźnić, bo cały pobyt miał się odbywać w chuście. Poza chustami obowiązywały długie rękawy i nogawki, najlepiej do tego luźne tuniki (kobiety) a u mężczyzn długie spodnie.
Mauzoleum Shah Cheragh

Po znalezieniu bagażu i ochłonięciu, trzeba  było się wziąć w garść i zaplanować dalsze kroki. Było ok. 4:30 rano. Trzeba było wymienić dolary na riale (tak jak polecano zrobiliśmy to w kantorze na lotnisku na 1 piętrze). Okazało się to jednak nie takie proste, ponieważ niestety mają ograniczenia na wymianę dolarów i maksymalnie jednej osobie mogą wymienić 200 dolarów, tak więc, kombinując z podchodzeniem na zmianę lub do innego okienka udało nam się obejść system i wymieniliśmy dużo więcejJ Liczenie riali i dochodzenie do tego, czy wszystko się zgadza było naprawdę zabawne. Siedzieliśmy każdy z kupką pieniędzy na kolanach i liczyliśmy, dochodząc do tego, jaka kwota powinna się znaleźć w naszych portfelach. Dlaczego to takie trudne, bo banknoty są w milionach i tysiącach, więc przy różnych nominałach można się szybko zakręcić.

Mauzoleum Shah Cheragh
Po podliczeniu wszystkiego wzięliśmy taksówkę, która  ok. 5:00 zawiozła nas na kolejne lotnisko do Teheranu (Mehrabad Airport – THR), skąd mieliśmy mieć o 9:45 następny lot do Shiraz na południe Iranu. Byliśmy już zmęczeni i po kolei padaliśmy jak kawki, siedzenia były wygodne, więc można było trochę pospać. Tutaj na lotnisku kontrola bezpieczeństwa była osobna dla kobiet i mężczyzn, wszystko przebiegło sprawnie i o 9:45 wystartowaliśmy do Shiraz. Byliśmy tak zmęczeni, że zanim samolot ruszył zasnęliśmy, a oczy otworzyliśmy krótko przed lądowaniem. Od razu z lotniska wzięliśmy taksówkę do hotelu. W Shiraz jest teraz jesień, ale temperatury wynoszą ok. 25 st, a więc bardzo przyjemne ciepło (dobry czas na przyjazd, bo nie ma niemiłosiernych upałów). Nasz póki co jedyny zarezerwowany nocleg  to Niayesh Boutiqe Hotel, z klimatycznym patio w środku i pokojami, do których wchodzi się bezpośrednio z patio, w którym też jest restauracja. Klimat bardzo fajny, od razu poczuliśmy, że jednak jesteśmy w innej części świata. Po upragnionej kąpieli i drzemce udaliśmy się na oglądanie Shiraz.

Mauzoleum Shah Cheragh
Tego dnia była ‘irańska niedziela’, a ‘nasz piątek’. Sklepy i bazary w większości były pozamykane i ciężko było nawet kupić cokolwiek ciepłego do jedzenia. Pierwszym odwiedzonym miejscem tego popołudnia był meczet, gdzie znajdowało się mauzoleum Shah Cheragh. Weszliśmy na teren meczetu, jednak podszedł do nas gość i poinformował, że od 2 miesięcy turyści nie mogą wchodzić do środka i że ma nadzieję na to, że to się wkrótce zmieni. Byliśmy trochę zawiedzeni, bo podobno bardzo ładnie jest w środku. Mimo to spacer po ogromnych placach wokół meczetu i podziwianie architektury z zewnątrz było ciekawym doświadczeniem. Chodzenie w czadorze (wydają czadory dla turystek) było czymś nowym dla mnie (wcześniej w krajach muzułmańskich miałam okazję wchodzić do meczetów, jednak dostawałam do założenia inne stroje, nigdy nie był to czador).  Czador to chusta o bardzo dużej powierzchni, którą nakłada się na głowę, a następnie przytrzymuje dłońmi, tak że chusta sięga do samej ziemi.
Pierwsza obiado-kolacja w Iranie
Po wyjściu z meczetu przeszliśmy spory kawał wzdłuż głównych ulic handlowych, jednak chodząc tego dnia w ogóle nie odczuliśmy, że jest to 6 największe miasto w Iranie. Potem okazało się, że właśnie dlatego, że była to ich niedziela tak niewiele się działo. Ten dzień jest poświęcony rodzinie i wspólnym wypadom poza miasto. Udało nam się dotrzeć do lokalnej piekarni chleba, gdzie dostaliśmy od jednej z kobiet chleb za darmo, bo widziała, że patrzyliśmy na nie (a dokładnie na ogromne placki, które po wyjęciu z pieca rzucano na metalowe kraty, żeby ochłodły), wypiliśmy pyszny sok ze świeżo wyciskanych owoców, przeszliśmy się główną aleją Zand Street, oglądając z zewnątrz cytadelę Karima Khana, robiąc zdjęcie przy jednej z wież, która jest krzywa, tak jak ta w Pizie. Zawiodło nas to, że nie dało się znaleźć niczego do jedzenia i ostatecznie zjedliśmy w naszej hotelowej restauracji. Tego dnia mieliśmy już dość. Zmęczenie podróżą dało się we znaki, więc spać poszliśmy spać zdecydowanie wcześniej niż normalnie.
Różowy meczet o poranku

Dzień 2 sobota, 12 listopada Shiraz-Persepolis-Shiraz


Nasza taxi

Hotel, w którym się zatrzymaliśmy na 2 noce znaleźliśmy, czytając forum podróżnicze Globtrotter. Nie jest łatwo znaleźć hotel lub hostel, żeby zarezerwować go z Polski. Jeśli nawet uda się znaleźć jakąś stronę, często są one tylko w języku Farsi (tak nazywa się język Irańczyków, nie arabski). Z pokoju wychodziło się bezpośrednio na patio, gdzie mogliśmy zjeść całkiem fajne śniadanie, kosztując przy okazji lokalnych potraw, jak np. papka jajek z pomidorami i innymi dodatkami, daktyle polane gęstą, słodką masą itp.
Różowy meczet

Tego dnia pod nasz hotel podjechał taksówkarz (dogadaliśmy się z nim dzień wcześniej), który zawiózł nas najpierw do Różowego Meczetu, gdzie pojechaliśmy ok. 8:30, żeby móc doświadczyć cudownego efektu światła wpadającego do meczetu przez kolorowe szyby okien. Przekonaliśmy się na własnej skórze i było to bardzo przyjemnie tak usiąść i patrzeć na mieszankę tych wszystkich barw. Jednak poza tym efektem meczet sam w sobie nie był zachwycający (kilka już w różnych miejscach wiedzieliśmy).
Panorama Persepolis
Persepolis


Po meczecie pojechaliśmy z naszym kierowcą jakieś 60 km do Persepolis (wstęp 200.000 Riali), czyli miasta, które uważano za jedno z najwspanialszych w swoich czasach (ok. 2,5 tys lat temu) i które jest jedną z kolebek cywilizacji. Zbudowane było przez Dariusza I, a dokończone i dopieszczone przez Xerxesa, który kojarzy nam się głównie z filmem ‘300’. Za czasów Aleksandra Wielkiego zostało ono najechane i zniszczone, w akcie zemsty za najazdy Persów na Europę.

Persepolis
Brama Narodów Persepolis

Chodzenie po ruinach było ciekawe. Nie jesteśmy specjalnymi fanami starożytnej historii, jednak to miejsce było oczywiście takim ‘must see’ tego wyjazdu. Na zwiedzanie Persepolis trzeba poświęcić solidne 2h, żeby na spokojnie sobie pochodzić i spróbować wyobrazić jak to miasto wyglądało. Najbardziej zastanawiało nas, po co komuś były takie pałace i bogactwa na środku pustyni?!?!  Następnie udaliśmy się jeszcze do oddalonego o ok. 8 km Naqsh-e Rustam gdzie znajdują się wykute w skale grobowce dawnych władców – Dariusza (I i II), Xerxesa oraz Atraxerxesa. Podarowaliśmy sobie wstęp i zadowoliliśmy się widokiem na grobowce z parkingu.
W jednym z pałaców Persepolis
Po Persepolis wróciliśmy się do Shiraz, po drodze zatrzymując się przy bramie Koranu przy wjeździe do Shiraz. Nasz kierowca było bardzo miły i mimo niezbyt rozwiniętego angielskiego udało nam się pogadać z nim o jego życiu i wypytać, o rzeczy które były dla nas interesujące. Gościu generalnie nie za bardzo pochlebnie wyrażał się o elitach rządzących (nie tylko tych świeckich) i głównie ich obwiniał za aktualną sytuację w kraju. Żalił się np. że, nie ma dostępu do nowszych, lepszych samochodów, bo sankcje. Jego Saipa (auto koreańskie, produkowane w Iranie) była delikatnie mówiąc mocno wyeksploatowana, a licznik już dawno temu przekroczył 1 mln km (aktualnie był ponownie przy ok. 135 tys km).    
Brama Narodów Persepolis z perspektywy

Od samego początku wszyscy Irańczycy byli dla nas niesamowicie mili, tego dnia również co jakiś czas zaczepiano nas na ulicy, pytano się, skąd jesteśmy, po odpowiedzi ‘Lahestan’ lub ‘Poland’ reagowali bardzo entuzjastycznie, witając się lub mówiąc  ‘Poland is ok’, albo ‘voleyball, very good’.
Prace na 'polu'
Gdyby ktoś narzekał na wygodę na motorze :)


Tego dnia spędziliśmy jeszcze sporo czasu na Vakil Bazar i innych bazarach lub na ulicach. Skosztowaliśmy tutejszych lodów, jogurtu do picia o rzadkiej konsystencji z posmakiem mięty (od tego dnia piliśmy już taki jogurt codziennie), fasoli na ciepło sprzedawanej na ulicy. Zaskoczyła nas liczba jubilerów, która robiła ogromne wrażenie. Byliśmy na golden suku w Dubaju i tam jubilerów było naprawdę dużo, jednak uznaliśmy, że Shiraz przy Dubaju jeśli chodzi o jubilerów nie ma się wcale czego wstydzić. Niesamowite jakie zamiłowanie do złota mają Irańczycy. Chcieliśmy nawet coś kupić i Kasia już mierzyła jedną bransoletkę, Pan wycenił ją na 54$ (waga prawie 14g złota) i zaczęliśmy się zastanawiać czy to naprawdę złoto, bo coś za tanio. Stwierdziliśmy, że zaryzykujemy, jednak Pan zaczął jeszcze raz przeliczać, żeby się upewnić i wtedy się zorientował, że zrobił błąd przy obliczeniach i wyszło, że bransoletka nie ma kosztować 54$, a 540$...zabrakło jednego zera…ech, a było tak blisko J
Na herbatce w Shiraz
Bazar w Shiraz
Czekając na...dworzec w Shiraz

Tego dnia dopiero widzieliśmy, jak wygląda życie w Shiraz. Nawet w godzinach wieczornych wszystkie sklepy były czynne, rodziny z dziećmi robiące zakupy, dużo gwaru, świateł i zgiełku, który jednak nie przytłaczał. Trochę czasu nam zeszło na oglądaniu obrusów, chust i dywanów, których jest tutaj bardzo dużo, a kolory i ornamenty przyciągają niczym magnes.
Herbaciarnia w Shiraz

Ciekawa instalacja w Shiraz
Od samego początku czuliśmy się bardzo bezpiecznie, nawet w jakiś zaułkach, którymi czasem chodziliśmy. Dodatkowo zaskoczyła nas bardzo pozytywnie czystość na ulicach, uliczkach i wszelkich zakamarkach. Żadnych walających się śmieci, pozamiatane ulice. Wiele europejskich krajów mogłoby się uczyć czystości od Persów. Wyzwaniem jednak jest przechodzenie przez drogę. Ruch na ulicach jest dziki i nie wiemy, jak oni to robią, że samochody, które u nas dawno by się zderzyły tutaj mijają się bez szwanku, a do tego mijają się z przechodzącymi przez drogę niespiesznym krokiem ludźmi, najbardziej przerażał nas widok kobiet w czarnych czadorach. Kobiety te nie patrzyły w ogóle na boki, po prostu slalomem płynnie i bez obaw, że zostaną potrącone szczególnie wieczorem, gdy zlewały się z otoczeniem w takim stroju, dostawały się na drugą stronę.
Piękne sklepienia bazaru w Shiraz
Jeden z wielu jublierów w Shiraz

Podczas spaceru zaczepił nas jeden Irańczyk, który dosyć dobrze rozmawiał po niemiecku. Okazało się, że przez 10 lat pracował w Niemczech, a jego szefem był Polak, którego bardzo dobrze wspomina. Powiedział, że teraz już nie jest tak dobrze jak kiedyś i postanowił wrócić do Iranu, gdzie miał całą rodzinę. I tak co jakiś czas nas zaczepiano, każdy chciał chociaż na chwilę zamienić kilka zdań. Było to bardzo miło i w ogóle nas nie męczyło.

Następnego dnia rano czekał nas wyjazd do Jazd.
Przed naszym pokojem w Niayesh Boutique Hotel w Shiraz
Nasze plecaki zazwyczaj się nie mieściły w malutkich bagażnikach, dlatego bardzo przydatne były expandery 
Nasz vipowski autobus 

Dzień 3, 13 listopada, niedziela Shiraz-Jazd

O 10:15 ruszyliśmy autokarem do Jazd, uznawanego za jedno z najstarszych miast na ziemi. Trwało to mniej więcej 6,5h, a trasa miała ok. 450km.
Widoki pustynne i górskie początkowo przyciągały wzrok, jednak po jakimś czasie jednostajność krajobrazu zaczynała być monotonna. W podróży poczytaliśmy i trochę się zrelaksowaliśmy, bo autokar był bardzo wygodny. Po drodze mieliśmy kilka przystanków na kontrolę policji, ale ostatecznie przez żadnych przygód dotarliśmy do naszego kolejnego celu do miasta Jazd.
Meczet Piątkowy Yazd
Dostawa pistacji
Gdzieś na pustyni pomiędzy Shiraz i Yazd

Zanim przyjechaliśmy do Jazd kontaktowaliśmy się z Irańczykiem mieszkającym w Jazd (znajomy znajomego Iranki studiującej w Polsce). Kontakt z nim przez telefon był bardzo trudny (mieliśmy kartę sim Iranki), bo niestety mimo jego chęci pomocy ciężko było się z nim dogadać po angielsku. Ani  za bardzo nie mówił, ani nie rozumiał. Po kilku kolejnych telefonach i smsach z trasy zrozumieliśmy, że przyjedzie po nas na dworzec autobusowy. Tak się jednak nie stało. Wyszliśmy  z autobusu i po kolejnym telefonie do Irańczyka i prośbie, żeby przekazać słuchawkę komuś, kto go zrozumie, okazało się, że mamy wziąć kierowcę  i pojechać do niego do domu. Kontakt z nim i kierowcą (nie była to żadna oficjalna taxi) był prawie niemożliwy. Udało nam się dowiedzieć, że kierowca ma nas wieźć gdzieś dalej od starego miasta. Nam zależało na tym, żeby Irańczyk polecił nam jakiś hotel na starym mieście, żebyśmy mogli bez  problemu dotrzeć, gdzie i kiedy chcemy na piechotę. Po kolejnych sms-ach, które były coraz to dziwniejsze, bo były mieszanką słów w j. angielskim, której nie dało się zrozumieć, Wojtek napisał, że nie chcemy być dla niego ciężarem i że może po prostu polecić nam hotel i będziemy wdzięczni. Znów zadzwonił telefon Wojtek przekazał telefon kierowcy,  po czym ten pokręcił głową, mówiąc ‘no home, hotel’ i lekko poirytowany zawrócił. Zmęczenie, szalona jazda po mieście bez prawego lusterka, poirytowany kierowca, smród spalin i gazu, brak komunikacji sprawiły, że sytuacja przestała być ciekawa. Wojtek w końcu krzyknął ok.: ‘Silk Road Hotel’ (hotel, o którym czytaliśmy na blogach). Na co kierowca jakby nie chciał zareagować i już naprawdę nie mieliśmy pojęcia, gdzie nas wiezie. Po kolejnym metrach szaleńczej jazdy, tym razem wąskimi uliczkami starego miasta (adrenalina była na wysokim poziomie), kierowca się zatrzymał. Jednak patrząc na mapę w telefonie, kierowca nie podjechał pod wskazane miejsce. Byliśmy wkurzeni i zaczynała się lekka przepychanka słowna. Kierowca chciał nas zaprowadzić do innego hotelu i nie znosił sprzeciwu. W końcu poddaliśmy się i Wojtek poszedł sprawdzić, o co chodzi. Za kilka minut wrócili a z nimi jeszcze jeden facet. Okazało się, że miejsce jest bardzo fajne, dobra cena itp. Właściciel zaczął nas zachęcać do zostania na noc. Ostatecznie sytuacja się rozładowała i przyjęliśmy ofertę. Od razu poczęstowano nas herbatą i wszyscy byli bardzo mili. Zhandlowaliśmy jeszcze trochę i wszystko dobrze się skończyło.
Patio hotelowe, w którym wieczorem można było przyjemnie posiedzieć pod chmurką i pić nieograniczone ilości herbaty były największym atutem tego miejsca. Lokalizacja, jedzenie, czystość i fakt, że hotel był nowy zasługują na polecenie: nazwa Friendly Hotel (Silk Road Hotel był bardzo blisko, jednak jak się okazało ceny wyższe i patio było już zadaszone). Po ochłonięciu i zostawieniu rzeczy wybraliśmy się  jeszcze na miasto, bo właściwie tego dnia od śniadania niczego konkretnego nie jedliśmy. Pierwsze wrażenie na podświetlone minarety meczetu Jameh, 2 min od naszego hotelu zrobiły duże wrażenie. Są to podobno najwyższe minarety w Iranie. Od meczetu ciągnął się podświetlony deptak, wzdłuż którego znajdowały się przeróżne sklepiki z rękodziełem typu: dywany, obrusy, miedziane przedmioty itp. Wieczorem było tu przyjemnie i nastrojowo. My jednak musieliśmy znaleźć coś do zjedzenia. Tym razem się udało, jednak dopiero po tym, jak życzliwy Irańczyk poszedł z nami dość spory kawałek, żeby nam pokazać miejsce, gdzie można coś zjeść. Ostatecznie poszliśmy do knajpy w Kompleksie Amir Czakmagh. Tam jedliśmy kebab, wątróbki, serca, wszystko z lokalnym chlebem, który w Iranie jedzą do każdego posiłku. W tym miejscu poznaliśmy bardzo miłego Irańczyka, który jeszcze bardziej niż inni chciał z nami porozmawiać. Niby zbierał zamówienie, niby sprzedawał w sklepie obok, ale do końca nie wiedzieliśmy, co tak naprawdę robi. Szczególnie, że następnego dnia zobaczyliśmy go jeszcze w dwóch innych miejscach. Nie powiem, żebyśmy nie zwracali na siebie uwagi (oczywiście strojem i zachowaniem staraliśmy się nie wyróżniać). Inni jedzący w tym miejscu patrzyli na nas z zaciekawieniem. Wystarczyło, że spojrzałam na to, co jedli obok ludzie, a za chwilę mieszanka bazylii, mięty i pietruszki, która tak mnie zaciekawiła, była na naszym stole. To było niesamowite i tak bardzo życzliwe. Prosty gest, a my byliśmy ogromnie zaszczyceni. Młody chłopak, który dał nam zieleninę, wychodząc podszedł do Wojtka, zapytał, czy ma instagrama. Od razu poprosił, czy może mu podać pod jakim nickiem występuje. Wojtek powiedział mu, skąd są jego zdjęcia. Bardzo się Irańczyk ucieszył, a po wyjściu z knajpy wiedzieliśmy, jak w przejściu bazaru nadal oglądał zdjęcia z uśmiechem na twarzy. Potem było kupowanie owoców i znów pogawędka ze sprzedawcą i znów pytanie ‘skąd jesteśmy’ i że ‘people from Lahestan are great’. Kupiliśmy też do domu mieszankę przypraw, którą właśnie w Iranie trzeba zakupić o nazwie advieh, którą stosuje się do wielu przypraw. Zawiera ona m.in. kumin, cynamon, kardamon, suszone płatki różane, mielone limonki, szafran i inne. Tu w Jazd życzliwość, otwartość ludzi były wyjątkowo przyjemne. Wcale nam to nie przeszkadzało. Nie było to nachalne, nikt nie był lepszy czy gorszy. Po prostu czuliśmy, że oni cieszą się, że Polacy odwiedzają ich kraj. Mamy nadzieję, że jak więcej naszych rodaków przyjedzie tam w przyszłości, to zdania nie zmienią. Późny wieczór spędziliśmy, opijając się herbatą w patio, gdzie już chłód dawał się we znaki, jednak nie przeszkadzał by do samego końca cieszyć się z bycia w Jazd.
Instalacacja używana podczas święta Aszura
Amir Chakhmag Yazd

Dzień 4,14 listopada, poniedziałek Jazd
Meczet Piątkowy Yazd
Najwyższe minarety w Iranie - Meczet Piątkowy Yazd
Kasia z młodą Iranką

To był wyjątkowy dzień w Iranie, jak każdy był pełen wrażeń, ale ten był nimi wypełniony i aż się przelewało. Dzień zaczęliśmy leniwym spacerem wąskimi uliczkami starego miasta, gdzie znajdowały się gliniane mury. A to zerwaliśmy granat z drzewa, a to weszliśmy na dach, z którego można było przechodzić na inne dachy by i oglądać miasto z góry z wyróżniającymi się bagdirami, a to za chwilę weszliśmy na bazar, na którym można było zaopatrzyć się w lokalne wyroby. W końcu zgłodnieliśmy i poszliśmy zjeść falafele i tu znów miły gest Irańczyka, zamówiliśmy falafele, jednak inny klient miał już falafele gotowe do zabrania, ale co zrobił, nie zabrał ich jakby się mogło spodziewać. Odstąpił nam swoje, a on czekał kolejne 20 minut aż jego będą gotowe. Znów z naszej strony niesamowita wdzięczność i uśmiech od ucha do ucha.  W tym miejscu  spotkaliśmy Polaków, z którymi wymieniliśmy kilka informacji, co jeszcze warto zobaczyć itp. Stojąc tak dłuższy czas, rozmawiając wzbudziliśmy zainteresowanie miejscowych i w tym czasie dostaliśmy świeże irańskie chlebki, które akurat starszy pan odebrał dla siebie z piekarni, ale że spotkał ludzi z Lahestanu podarował 2 bez przyjęcia jakiegokolwiek sprzeciwu. Za chwilę pojawiło się dwóch młodych Irańczyków, którzy bardzo chcieli zrobić sobie z nami zdjęcie. I tak w dobrych nastrojach (bo jak nie być w dobrym nastroju, jak co chwilę na ulicy ktoś Cię pozdrawia i na informację, że jesteś z Lahestanu, reaguje jeszcze bardziej entuzjastycznie). Po pokonaniu dość długiego dystansu pieszo dotarliśmy do kolejnego miejsca, a mianowicie do Świątyni Ognia Zaratusztrian, gdzie światło jest podtrzymywane od ponad 1500 lat. Niestety okazało się, że w tym czasie świątynia była zamknięta i ponownie otwierali dopiero o 16:00. W tym czasie skontaktował się z nami Irańczyk, o którym wspominałam wcześniej. Daliśmy mu znać, gdzie jesteśmy i tam mieliśmy się spotkać. Pomyśleliśmy, że skoro chce nam pomóc i będzie samochodem może zabierze nas do miejsc, do których na piechotę nie bylibyśmy w stanie dotrzeć. W końcu stało się, doszło do spotkania, Irańczyk podjechał samochodem, a właściwie jego kolega podjechał, a tamten wysiadł z niego. Znów zaczęliśmy się zastanawiać, o co chodzi. Rozpoczęły się męskie rozmowy przy samochodzie, oczywiście potwierdziło się, że ‘znajomy’ Irańczyk nic nie rozumie po angielsku, ani nic nie potrafił powiedzieć. Jego kolega zaczął proponować jazdę po okolicy i wycieczkę na następny dzień do miejsc poza Jazd, a następnie transport do Isfahanu przez pustynię. Za chwilę zatrzymał się kolejny samochód i wysiadł z niego facet, który w sumie nie wiadomo, czy znał się z tamtymi, czy nie. Za to mówił po angielsku, co więcej znał sporo słów po polsku. Przyłączył się do negocjacji. Było to wszystko dziwne i za bardzo nie wiedzieliśmy, jak ‘znajomy ‘ Irańczyk chciał nam pomóc bez swojego samochodu. Doszliśmy do wniosku, że cena którą zaproponowali była tak wysoka, że po prostu chcieli nas oskubać. Podziękowaliśmy za rozmowę i rozstaliśmy się, uznając, że cała akcja ze ‘znajomym’ Irańczykiem była bez sensu. Jednak facet, który później się przyłączył do rozmowy nie dał za wygraną. Pojechał za nami i zaproponował , że podwiezie nas do wieży milczenia (na obrzeżach miasta) za kwotę, która była dla nas do zaakceptowania. Jak weszliśmy do samochodu od razu poczułam jakiś niepokój. Coś mi w tej całej sytuacji i w tym gościu się nie podobało. Powiedziałam to głośno, uważając jednak, żeby nie zrozumiał (jak już wspomniałam znał sporo słów po polsku). Wojtek zapytał, czy jedziemy do wieży milczenia tej w mieście, czy poza miastem. Z wielką pewnością siebie odpowiedział ‘dzisiaj ta w mieście, a jutro ta poza miastem’. Powiedział to w taki sposób, jakbyśmy wszystko ustalili i na wszystko, co wcześniej proponował się zgodzili. Po raz pierwszy zaświeciła się lampka, że coś jest nie tak. Za jakiś czas wspomniał, że będziemy przejeżdżać obrok fabryki henny. Jednak chwilę po tym, skręcił w jakąś ulicę i się zatrzymał, mówiąc, że możemy wejść do środka i zobaczyć. Fabryką był po prostu stary budynek, do którego wchodziło się przez drewniane drzwi. Może za dużo filmów się naoglądałam, ale widząc to miejsce od razu pojawiła mi się w głowie wizja, że tam gdzieś za drzwiami siedzi jakaś irańska szajka, ten zaprosi nas niby do fabryki henny, tymczasem nas okradną, albo porwą… Znów głośno powtórzyłam, że nie podoba mi się to wszystko. Inni nie podzielili moich obaw. Weszliśmy do środka i faktycznie mogliśmy zobaczyć, jak robi się hennę, a na końcu, jak się ją pakuje do małych paczuszek. Zapytaliśmy nawet, czy można taką paczkę sobie kupić. I wszystko  byłoby ok, gdyby nie fakt, że w pewnym momencie nasz kierowca wziął jakąś paczuszkę, która leżała z boku i wrzucił mamie Wojtka do torby. Ta akcja tylko potwierdziła moje obawy. Paczkę wyciągnęliśmy i powiedzieliśmy, że tego nie chcemy. Co ciekawe tamci z fabryki wcale nie zareagowali. Zakładamy, że powinni mieć pretensje do naszego kierowcy lub do nas, a tu zero reakcji. Uznaliśmy, że trzeba z tego miejsca wychodzić, żeby nie kusić losu. Nasz kierowca chciał nas jeszcze zaprosić drewnianymi schodami na górę, jednak po wcześniejszej akcji straciliśmy zaufanie i obleciał nas strach. Mimo tego, co się stało wsiedliśmy z nim do samochodu. Facet z fabryki wyszedł na zewnątrz i pokazywał coś, tak jakby chciał kasę. Jadąc do wieży milczenia Wojtek próbował rozładować napięcie i wytłumaczył mu, że nie chcemy takich sytuacji, jeśli już, to moglibyśmy zapłacić i nie chcemy żadnych problemów. Na co on  w jakiś diaboliczny sposób zaczął mówić: ‘there is nothing like justice or honesty’. Potem zaczął trąbić klaksonem, co jakiś czas, twierdząc, że trąbi na znajomych. Za chwilę zaczął coś gadać pod nosem, brzmiało to na japoński. Wojtek cały czas próbował z nim normalnie rozmawiać. Ja byłam bardzo wystraszona i naprawdę miałam wątpliwość, czy on faktycznie zawiezie nas tam, gdzie chcemy, czy może nas gdzieś wywiezie. Zachowywał się bardzo dziwnie, zastanawialiśmy się potem, czy był naćpany, czy po prostu coś z nim było nie tak. Zawiózł nas tam, gdzie chcieliśmy, ale od razu zapytał, czy chcemy się dostać na wieże przez oficjalne wejście, płacąc za bilet, czy może chcemy skorzystać z darmowej opcji, bo wie, jak wjechać pod wieże inną drogą za darmo. Wszyscy zgodnie oświadczyliśmy, że chcemy wejść oficjalnym wejściem, płacąc byle już wyjść z tego samochodu. Wieże milczenia były miejscem, które koniecznie chcieliśmy zobaczyć. To coś bardzo ciekawego, co warto zobaczyć, będąc tutaj zapoznając się z religią i historią zaratusztrian. Na wieżach milczenia odbywały się powietrzne pogrzeby. Ciała zmarłych ciągnięte były na szczyt góry (tylko jedna osoba była do tego oddelegowana i tylko ona miała kontakt z ciałami zmarłych, inni nie mogli ponieważ ciało po śmierci uznawane było za nieczyste). Wieże takie znajdowały się poza miastami. Po zaciągnięciu ciał na górę, która była u szczytu otoczona murem, osoba ta układała ciała po okręgu, w środku dzieci, następnie kobiety i po zewnętrznej mężczyźni. W końcu ciała były zostawiane na pożarcie sępów, które szybko orientowały się, że pojawiła się nowa porcja pożywienia. Po uczcie sępów kości wrzucane były do dołu znajdującego się po środku okręgu i zasypywane były wapnem, a następnie po degradacji były sproszkowane. Powietrzne pogrzeby zostały zakazane w Iranie w latach 60-tych, jednak do dzisiaj odbywają się one podobno w Nepalu, gdzie żyje spora liczba zaratusztrian. Wieże milczenia i świadomość tego, co się tam jeszcze nie tak dawno temu działo z ciałami ludzi, zrobiły na nas ogromne wrażenie. Jednak z tyłu głowy cały czas był kierowca, który czekał na nas, żeby zawieźć nas z powrotem do świątyni ognia. Chodząc po terenie wież spotkaliśmy Szwajcarów podróżujących tak, jak my. Opowiedzieliśmy im naszą historię, a następnie uznaliśmy, że zapłacimy kierowcy za całość, zrezygnujemy z powrotu, mówiąc, że spotkaliśmy znajomych z hotelu i wrócimy z nimi. Skorzystaliśmy z okazji i z mamą Wojtka faktycznie stanęliśmy obok Szwajcarów, żeby było bardziej wiarygodnie. Ostatecznie wziął kasę i odjechał. W sumie nic takiego się nie stało i może bez większych problemów zabrałby nas z powrotem. Jednak po wspólnych ustaleniach doszliśmy do wniosku, że za dużo dziwnych rzeczy się wydarzyło, plus intuicja też jakoś podpowiadała, żeby zakończyć ten kontakt jak najszybciej. Zawsze jest tak, że jak na swojej drodze spotykamy samych życzliwych i serdecznych ludzi i czujemy się bezpiecznie, nasza czujność zostaje uśpiona. Taki prztyczek się przydaje, żeby uświadomić sobie, że trzeba mieć ograniczone zaufanie do ludzi. Zanim jednak wzięliśmy kolejny transport, poszliśmy z ciekawości zobaczyć, jak teraz wyglądają cmentarze zaratusztrian (jeden był zaraz obok głównego wejścia). Trafiliśmy akurat na stypę, ku naszemu zaskoczeniu wiele osób serdecznie nas przywitało i pozwoliło przejść na cmentarz, który również okazał się ciekawym miejscem, gdzie unosił się zapach kadzidełek palonych przy betonowych grobach. Po opuszczeniu cmentarza zainteresowanie nami wcale nie ustało, zaproszono nas do budynku, gdzie odbywała się stypa. Od razu podstawiono nam stolik pod nos, herbatę, babeczki i daktyle. Kilka osób podchodziło i zagadywało. Byliśmy, co tu dużo mówić, po raz kolejny w centrum uwagi. Na koniec zrobiliśmy kilka wspólnych fotek, wymieniliśmy szczere uprzejmości i łapiąc ‘normalnego’ kierowcę dotarliśmy do wtedy już otwartej świątyni ognia.
Na dziedzińcu naszego hotelu
Gdzieś na starym mieście...
Minarety i bagdiry w Yazd
Ulice Yazd
Ogień jest istotnym przedmiotem kultu zaratusztrian. Wg nich im dłużej się pali, tym większą moc na ziemi ma ich Bóg – Ahura Mazda. I dlatego, aby go chronić zaratusztrianie budowali świątynie ognia, w środku których ogień był podtrzymywany. Sama świątynia nie zrobiła na nas wrażenia, jedynie świadomość, że ogień tam jest tak długo podtrzymywany, tj. od ok 400 roku naszej ery. Pod  świątynią spotkaliśmy ponownie Polaków, z którymi tego dnia wcześniej rozmawialiśmy. Poza tym była tam też duża irańska rodzina z dziećmi, poczęstowaliśmy dzieci lizakami, porozmawialiśmy i koniecznie chcieli sobie zrobić z nami zdjęcia. Ci mili ludzie bardzo szybko zatarli nieprzyjemne wspomnienie z kierowcą. Po Świątyni Ognia chcieliśmy jeszcze zobaczyć rezerwuar wody, idąc ciemnymi zaułkami  nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać. Rezerwuar był, jednak za murami i zamkniętą bramą. Uliczką szła akurat kobieta, która coś tam pod nosem do siebie mówiła, w pewnym momencie coś pokazywała, zignorowaliśmy to. Za chwilę okazało się, że jednak mówiła do nas. Zakładając, że chcemy zobaczyć rezerwuar wody wskazała nam bramę i dzwonek. Zadzwoniliśmy i bramę otworzył nam starszy człowiek, który chętnie oprowadził nas wokół. Rezerwuary wody służyły w przeszłości do przechowywania zapasów cennej wody w trakcie upalnych dni letnich. Kolejni mili ludzie na naszej drodze. Wróciliśmy na stare miasto coś zjeść. W końcu skosztowaliśmy dizzy, czyli lokalnej potrawy irańskiej (coś w rodzaju gulaszu, z którego wylewa się najpierw zupę, a następnie to co zostaje, czyli mięso z  kukurydzą i pomidorami miażdży się specjalnym do tego przeznaczonym narzędziem, do wylanej zupy można wrzucić irański chleb i potem zjadać namoczony). Był już wieczór, jednak korzystając okazji, że w okolicy kręcił się miły Irańczyk (jak się później okazało nazywa się Abolfazl), który dzień wcześniej obsługiwał nas w knajpie obok, zapytaliśmy, czy może wie, gdzie moglibyśmy zobaczyć tradycyjny irański sport: zoorkhaneh. Ku naszemu zaskoczeniu, bez mrugnięcia okiem zaprowadził nas dosłownie kilkaset metrów dalej do miejsca, gdzie akurat rozpoczynał się trening. Uwierzcie nam lub nie, radość była bardzo wielka. Tak bardzo chcieliśmy to zobaczyć na żywo, a jednocześnie nie liczyliśmy, że nam się uda. A tu proszę zapytaliśmy, bo co nam szkodziło, i akurat trafiliśmy pod samym nosem na trening.  Sala treningowa znajdowała się w zbiorniku na wodę dookoła, której znajdowały się badgiry, czyli wieże wiatru, które ‘klimatyzowały’ zbiornik. Cały trening trwał godzinę, podczas treningu Abolfazl tłumaczył nam, co i jak. Zoorkhaneh to mieszanka gimnastyki, tańca, śpiewu, poezji, religii. Nie da się tego wytłumaczyć, to po prostu trzeba zobaczyć na własne oczy (np. na YT).
W tle rezerwuar wody - Yazd

Próba dogadania się z Irańczykami
Fabryka henny
Fabryka henny
Dizzy - popularna irańska potrawa
Panorama Yazd z poziomu dachu
Po treningu udało nam się jeszcze  z Irańczykiem dogadać odnośnie transportu do okolicznych atrakcji. Okazało się, że miał człowieka, który mógł nas zawieźć, zgodnie z planami na kolejny dzień. Dzień pełen wrażeń jeszcze jednak się nie skończył, bo nagle na ulicy pojawiła się irańska rodzina, która zainteresowała się nami a szczególnie mamą Wojtka, robili sobie z mamą zdjęcie. Po krótkiej rozmowie łamanym angielskim, daliśmy dzieciom polskie słodycze i pożegnaliśmy się. Jednak za jakiś czas rodzina znów się pojawiła, wręczając mamie dopiero co zakupione lokalne słodycze. To są właśnie ludzie w Iranie, których my zapamiętamy i wszechobecny uśmiech, radość i bezinteresowność.
Wieże milczenia - Yazd
Panorama z jednej z wież milczenia
Cmentarz zaratusztrian
Na stypie u zaratusztrian
Zaratusztriańska Świątynia Ognia
Zoorkhaneh - perski sport narodowy
Zdjęcie z irańską rodzinką (nalegali :) )
Próba pisania czegoś
Dzień 5, 15 listopada, wtorek Jazd-Kharanaq-Chak Chak- Maybod-Isfahan

Tego dnia pożegnaliśmy się z Jazd. Rano kierowca, który okazał się być studentem prawa, zawiózł nas do opuszczonej wioski Kharanaq, Świątyni Zaratusztrian Chaq Chaq i Maybod. Trasa był bardzo przyjemna i piękna krajobrazowo: góry, pustynia i błękit nieba. Trochę przypominało nam to zachodnie USA, czyli taki Wild Wild West. Kierowca mówił dobrze po angielsku i można było z nim porozmawiać na różne tematy. Był bardzo rozmowny i sam zaczynał mówić o wielu sprawach dotyczących Iranu. Poza ciekawą trasą, można było dowiedzieć się wielu informacji usłyszanych z ust wykształconego Irańczyka.
Karawanseraj w Kharanaq
Kharanaq
Na dachu karawanseraj
Kharanaq to mała wioska, która przez 7 tysięcy lat była niezmiennie zamieszkana. Została opuszczona przez jej mieszkańców ponad 30 lat temu po tym jak został zniesiony system feudalny i mieszkańcy dostali dla siebie po kawałku ziemi. Wioska robiła wielkie wrażenie. Kluczyliśmy uliczkami gdzie były zapadające się gliniane ściany i dachy dawnych domów. Trzeba tam było uważać, bo łatwo można było się zapaść chodząc po rozsypującej się podłodze. Wioska jest bardzo malowniczo położona i na pewno warto ją odwiedzić. Zaraz obok wioski znajduje się bardzo dobrze utrzymana karawanseraji, czyli miejsce miejsce postoju karawany z pomieszczeniami dla podróżnych, niszami chroniącymi przed słońcem, magazynem dla przechowania towarów. Można tam np. zostać na noc i poczuć klimat dawnych czasów. Warto wejść na dach obiektu i pooglądać wszystko z góry.
Middle of nowhere :)
Irańska pustyna - okolice Czak Czak
Symbol zaratusztriański
Następnym punktem, było miejsce kultu zaratusztrian, Chaq Chaq, czyli kap kap. Na wysokiej skale na środku pustyni znajdowało się miejsce pielgrzymek, do którego trzeba było dotrzeć po schodach. Historia głosi, że podczas najazdu Arabów na Persję jedna z księżniczek uciekła przed najeźdźcami w góry i schowała się między skałami. Od tego czasu skała płacze po księżniczce (stąd nazwa kap kap), która ma się jeszcze kiedyś ukazać. Nie było to nic powalającego, jednak otoczenie i widok na góry i pustynię sprawiały, że jednak coś magicznego w tym miejscu było. Następnym punktem był Maybod, gdzie znajdowała się ogromna forteca, wieża lodu (wejście nie warte swojej ceny) i sklepiki z lokalnym rękodziełem w środku karawanseraj. Fortecę zobaczyliśmy tylko z zewnątrz, natomiast do wieży lodu weszliśmy. Pełniła ona rolę ogromnej zamrażarki, w której zimą gromadzono lód, a latem sprzedawano go mieszkańcom. Ta ogromna starożytna lodówka składa się z ogromnej dziury w ziemi, na której dno prowadzą schodki i wysokiej glinianej kopuły. 
Nasza fura
Czak Czak
Czak Czak
Czak Czak 
W tym miejscu pożegnaliśmy się z naszym kierowcą, żeby czekać na taxi, które za atrakcyjną cenę (ok. 30$) miało nas zawieźć do kolejnego miasta: Isfahan, do którego było jakieś 280 km.

Planowaliśmy autobus, jednak jak się okazało, nie było to takie oczywiste, że będzie dworzec autobusowy i będzie można iść kupić bilet i wsiąść do autobusu. Autobusy zatrzymywały się wzdłuż ulicy i jak nie miało się wcześniejszej rezerwacji nikt nawet nie chciał z nami rozmawiać. Okazja nam się nadarzyła, bo akurat taxi jechało do Jazd z innymi turystami, a potem wracało puste do Isfahanu. Po średnio wygodnej podróży dotarliśmy wieczorem do Isfahanu, kierowca podwiózł nas do miejsca, z którego z kolei odebrał nas kolejny Irańczyk, który był znajomym znajomego - Navid. Zabrał nas na ulicę, gdzie można było znaleźć potencjalny hotel i po odwiedzeniu kilku miejsc, wybraliśmy Jamshid Hotel, w którym Navid wynegocjował nam dobrą cenę (ok 30$ za noc na dwie osoby, ze śniadaniem). Hotel był zupełnie inny od poprzednich miejsc, w których spaliśmy. Średnio klimatyczny. Jednak tu w dużym mieście, jakim jest Isfahan, raczej trudno o dobrą lokalizację, cenę i miły klimat. Pokoje były jednak przestronne i czyste, a śniadanie też było w porządku.
Posiłek 
Gaz do pełna i jedziemy do Isfahanu!
Z naszym szoferem - studentem prawa
Dzień 6, 16 listopada, środa Isfahan
Ogrody Isfahanu
Irańskie bratki :)

Kwatera polska na cmentarzu armeńskim w Isfahanie

Isfahan to duże miasto, w nim znajduje się ogromny plac zwany Placem Imama Chomeiniego. Podobno jest to 2 największy plac na świecie po placu Tiananmen. Plac otoczony jest zadaszonym bazarem, który przypomina krakowskie sukiennice. Oprócz tego są 2 meczety (Sheik Lotfollah Mosque i Jamee Abbasi Mosque) i pałac (Ali Qapu Palace), z którego rozpościera się przepiękny widok na ogromny plac. Warto wejść do pałacu dla tego widoku – dzięki znajomości Navida udało nam się wejść za darmo. Na placu są trawniki, kwiaty, ławeczki, jeżdżą dorożki, ludzie robią pikniki. W tym miejscu byliśmy często zaczepiani, kilka razy ktoś nam oferował pomoc w oprowadzaniu po atrakcjach Isfahanu. Raz trafiła nam się nawet grupa dziewcząt ze szkoły językowej. Nauczycielka zabiera je na Plac Imama, żeby mogły z turystami prowadzić konwersacje. Tym razem podeszły do nas, zadawały nam pytania, ja również kilka im zadałam. Były w nas wpatrzone z wielkim zaciekawieniem. Na straganach znajdowały się piękne przedmioty, robione ręcznie i co ważne większość w Iranie. Nie było tu tandety, czy podróby, kolory i różnorodność przyciągały wzrok każdego, kto choćby na chwilę spojrzał. Tego dnia Navid towarzyszył nam prawie przez cały dzień. Wypiliśmy razem herbatę, słodząc ją cukrem z szafranem i rozmawiając o Iranie i Indiach, bo właśnie tam w Bangalore studiował stomatologię przez ostatnie lata.

Plac Immama Isfahan
Plac Immama Isfahan

Kopuła meczetu Sheikh Lotfollah w Isfahanie - złota smuga wskazuje kierunek do Mekki

Następnie poprosiliśmy naszego opiekuna żeby zawiózł nas do jedynej katedry chrześcijańskiej w Isfahanie, wyznania armeńskiego. Cały kompleks jest ogrodzony wysokimi murami, a w środku poczuliśmy się od razu bardziej swojsko, bo architektura bardziej przypominała tą naszą, europejską. Sama katedra nie robi ogromnego wrażenia, jednak była to miła odmiana. Ciekawy był np. ogromny rysunek sądu ostatecznego. Następnie udaliśmy się na cmentarz armeński, na którym znajdowały się groby polskich dzieci z czasów II wojny światowej. Nie chciano nas wpuścić, Navid powiedział, że jesteśmy Armeńczykami, jednak facet pilnujący wjazdu nie uwierzył. Wojtek nie dał za wygraną, wyszedł z samochodu i poinformował, że jesteśmy z Polski i bardzo nam zależy, żeby wjechać. Podziałało. Mina Navida była bezcenna.

Herbatka na bazarze
Plac Immama Isfahan


Po krótkim pobycie na cmentarzu, gdzie zobaczyliśmy kilkanaście polskich grobów pojechaliśmy w końcu coś zjeść. Tym razem dzięki Navidowi trafiliśmy do normalnej irańskiej knajpy, gdzie zamówiliśmy sobie różne dania, popijając jogurt z kuflach i zagryzając wszystko irańskim chlebem i mieszanką mięty, bazylii i pietruszki polanymi sokiem z malutkich limonek. To było najlepsze miejsce i jedzenie podczas całego pobytu w Iranie. Był to zwykły lokal, gdzie jadają lokalsi.

Chehelsotoon Palace Isfahan
Katedra armeńska Isfahan

Plac Immama Isfahan

Kolejnym punktem obowiązkowym podczas pobytu w Isfahanie była wizyta na Placu Imama, jednak po zmroku. Tak więc spędziliśmy ten wieczór, spacerując po pięknie podświetlonym placu, obserwując ludzi, oglądając różne towary. Tego wieczoru do Placu doszliśmy przez bazar, który ciągnął się w nieskończoność i jak się okazało następnego dnia, miał tak szeroki asortyment, że aż wirowało w głowie.


Mechanik samochodowy
Lewy to globalna marka

Po miłym wieczornym pobycie na Placu Imama, mimo zmęczenia poszliśmy jeszcze spory kawałek na jeden z sławnych mostów (Si o Seh Pol Bridge, czyli most 33 łuków) znajdujących się na wyschniętej rzece Zayande. Mosty w Isfahanie są miejscem spotkań lokalnej ludności, gdzie mogą poczuć trochę wolności, pośpiewać, napić się herbaty i generalnie miło spędzać czas. Most był pięknie podświetlony i mimo później pory spacerowało po nim bardzo dużo ludzi i przesiadywała młodzież. Wracaliśmy do domu ok.22:00. Sklepy nadal były otwarte, rodziny z dziećmi spacerowały po mieście jakby było popołudnie. Wszystko żyło i świeciło.

Małe zakupy u złotnika
Bazar Isfahan

Dzień 7, 17 listopada, czwartek Isfahan-Teheran

Tego dnia mieliśmy spędzić ostatnie nasze chwile w Isfahanie, bo o 17:00 musieliśmy być na dworcu autobusowym, skąd miał odjechać nasz autokar do stolicy Iranu: Teheranu. W kupnie biletów pomógł nam Navid. Zarezerwował nam je telefonicznie, a krótko prze odjazdem przyjechał po nas pod hotel i zabrał na dworzec. Byliśmy mu bardzo wdzięczni za poświęcony czas i pomoc.


Pod meczetem piątkowym w Isfahanie
Mimo, że Ameryka jest be to cola musi być :)

Tego dnia najwięcej czasu spędziliśmy na bazarze. Kupiliśmy trochę ‘ładnych rzeczy’ jak np. malunki na kości wielbłąda, czy inne. Po długim szwędaniu dotarliśmy do meczetu piątkowego (Jame Mosque), który oprócz tego, że był większy niż poprzednie nie zrobił na nas wrażenia. Tu musimy przyznać, że spodziewaliśmy się meczetów, do których będzie można wejść i których wnętrza zrobią wrażenie. Jednak będąc w różnych miejscach w Iranie nie trafiliśmy na taki meczet ani razu.

U miejscowego artysya w Isfahanie
Malunki na kości wielbłąda

Z Isfahanu wyjechaliśmy o 17:00 i ok. 22:30 dotarliśmy do Teheranu. Krótko przed wyjazdem oznaczyliśmy sobie na mapie hotel, do którego mieliśmy się udać po przyjeździe późnym wieczorem do Teheranu.

Si o Seh Pol Bridge Isfahan
Przedszkolaki na placu Immama w Isfahanie

Jak się okazało taksówkarz zawiózł nas w zupełnie inne miejsce, w okolice placu Chomeiniego. Owszem hotel miał taką nazwę, ale znajdował się w zupełnie innej lokalizacji. Przed 24:00 weszliśmy do hotelu, który zdecydowanie odbiegał od standardów i przytulności z południa Iranu. Na ulicy, na której się znaleźliśmy było kilka podobnej klasy hoteli w stylu norka lub trochę lepsza norka. W różnych miejscach już się spało, więc żeby nie tracić czasu i kasy zostaliśmy w tym miejscu ostatecznie na 2 noce.



Tym sposobem zatoczyliśmy koło i ponownie znaleźliśmy się w Teheranie, w którym mieliśmy spędzić kolejne 2 dni.


Plac Immama Isfahan by night

Nasze najlepsze jedzenie w Iranie - Isfahan

Irańskie dziewczynki na lekcji angielskiego na Placu Immama w Isfahanie

Pożegnanie z Navidem przed podróżą do Teheranu

Dzień 8, 18 listopada, piątek Teheran

Noc minęła spokojnie, choć hałas od ruchliwej ulicy, przy której mieszkaliśmy oraz smród spalin od początku przypomniały nam, że jesteśmy w stolicy i to w jednym z najbardziej zanieczyszczonych  miast świata. W Teheranie smog jest straszliwy ze względu na stare graty, którymi poruszają się Irańczycy (niektóre samochody faktycznie były już wysłużone). Poza ruchliwą ulicą okazało się, że pod oknami znajdują się same sklepy z akcesoriami motoryzacyjnymi. Taka nasz giełda samochodowa umieszczona w sklepach. Faceci zmieniali przed sklepami tapicerkę, przyciemniali szyby i dodawali różne gadżety, które miały dodać atrakcyjności tym starym samochodom.


Metro w Teheranie
Wieża wolności, czyli Azadi Tower Teheran

Po Teheranie poruszaliśmy się pieszo i metrem. Czytałam, że od smogu boli głowa i ciężko dłużej przebywać w Teheranie. My na całe szczęście czuliśmy się bardzo dobrze, być może ze względu na porę roku smog nie był aż tak odczuwalny. Tu na północy w ciągu dnia temp była przyjemna, ale było chłodniej niż we wcześniejszych miejscach.

Tego dnia pojechaliśmy pod Wieżę Azadi, czyli Wieżę Wolności, która znajduje się na placu, gdzie znaleźli się protestujący zarówno podczas rewolucji w 1979 jak i Ci, którzy protestowali w 2009 przeciwko ponownej kadencji prezydenta Ahmadineżada. Wieża jest na pewno bardzo charakterystyczna i ma w sobie coś takiego, że chce się pod nią usiąść i zastanowić nad tym, co tu się wydarzyło i jak ma się nazwa tej wieży do faktycznej wolności w Iranie. Żartowaliśmy, że w kraju, gdzie nie ma wolności, jest ogromny symbol wolności, taki paradoks.


Posiłek w Teheranie
Słynne murale pod byłą ambasadą amerykańską

Po sesji zdjęciowej pojechaliśmy do polecanego Muzeum Dywanów. Stwierdziliśmy, że skoro Iran i dywany, to warto pójść do muzeum. Jak się okazało nie było to nic interesującego (przynajmniej dla nas). Fakt, zobaczyliśmy kilkadziesiąt dywanów, ale brakowało jakichś opisów, czy jakiejś interaktywności, do której już jesteśmy przyzwyczajeni odwiedzając tego typu miejsca.

Następnie udaliśmy się pod ważne historycznie miejsce w Teheranie, czyli pod byłą ambasadę USA, gdzie przetrzymywano 53 amerykańskich dyplomatów przez 444 dni w odpowiedzi na przyjęcie przez USA szacha, który uciekł z kraju po rewolucji islamskiej w 1979r. Wydarzenia te zaostrzyły relacje między tymi krajami i od tego czasu nie utrzymują one stosunków dyplomatycznych, a Iran jest uważany przez USA jako jeden krajów ‘osi zła’. Do dzisiaj USA nie mają swojej ambasady w Iranie. Co ciekawe na terenie ambasady przez płot mogliśmy zobaczyć wystawę plakatów, które delikatnie mówiąc nie przedstawiały kraju Obamy w najlepszym świetle. Niestety wystawa była tego dnia zamknięta dla zwiedzających (piątek).

Ciekawa ekspozycja plakatów pod byłą ambasadą amerykańską
Niavaran Palace Teheran

Po wizycie przy ambasadzie udaliśmy się metrem w stronę północnego Teheranu, czyli tej bogatszej części stolicy. Taka ciekawostka – Teheran leży u podnóża gór Elbrus i jest tak duży, że rozciąga się od 1100 m n.p.m. do 1800 m n.p.m. (czyli mniej więcej nasze Zakopane). Niedaleko Teheranu znajduje się też najwyższy szczyt Iranu, czyli wulkan Damavand. Po wyjściu z metra zatrzymaliśmy samochód, który zawiózł nas do miejsca, gdzie chcieliśmy zobaczyć ogrody i jeden z pałaców Szacha – Niavaran Palace. Okazało się, że trochę się spóźniliśmy, w środku owszem byli ludzie, ale już kolejnych osób nie wpuszczano. Jednak znów do nas się szczęście uśmiechnęło i pewien miły pan dał znać innemu z ochrony, że nasz czwórka podejdzie i ma nas wpuścić do ogrodów. Udało się choć tyle. Spacerując, zbliżaliśmy się do pałacu, który bardzo nas interesował, jednak wiedzieliśmy, że nie możemy go zobaczyć. I znów nasze szczęście i mili ludzie. Weszliśmy do środka zapytano nas o bilety i grzecznie nas poinformowano, że możemy przyjść jutro. Wojtek od razu odparł, że bardzo chętnie byśmy przyszli, ale następnego dnia mamy lot powrotny do domu. Z uśmiechem i bez żadnej opłaty wpuścili nas do środka. Byliśmy zaskoczeni i niesamowicie zadowoleni. Tyle miłych zbiegów okoliczności, kto by się tego spodziewał. To jest super w podróżowaniu, nigdy nie wiesz, co Cię czeka i wstając z łóżka nie spodziewasz się nawet wspomnień, które będziesz miał w głowie, kładąc się do niego wieczorem.


Niavaran Palace Teheran
Irański erzac nutelli :)

Pałac był ogromny i przebogaty, meble i wszelkie sprzęty z najwyższej półki. A to wszystko działo się jeszcze niecałe 40 lat temu. Irańczyków, którzy w czasach gdy rządził Szach mieli naprawdę ciężko, musiało to nieźle kłuć w oczy. Oglądając takie rzeczy i czytając trochę o historii Iranu (polecamy bardzo „Szachinszacha” Kapuścińskiego) można łatwiej zrozumieć dlaczego doszło do rewolucji i dlaczego szach był tak znienawidzony. Po wizycie w pałacu wypiliśmy pyszną herbatę w knajpce znajdującej się ogrodach. Tam klimat był bardzo zachodni. A co najlepsze w tle leciał cały czas Bob Dylan. Jakoś tak po chwili tam spędzonej trzeba było sobie przypomnieć, że przecież my w Iranie, a nie w Europie. Tego wieczoru mieliśmy jeszcze jeden cel. Złapaliśmy kolejny transport (kolejny przypadkowy kierowca), którym dotarliśmy do dzielnicy Darband, czyli najdroższej części Iranu. Po drodze mijaliśmy ekskluzywne domy, pięknie podświetlone apartamentowce, zewsząd biło bogactwo i gust. Im bliżej na północ tym zamożniejsi ludzie i bardziej zwesternizowani. Mijając te okolice nie mogliśmy uwierzyć, że mamy do czynienia z takim luksusem. Darband, to miejsce u samego podnóża gór wypełnione restauracjami, knajpkami, gdzie pełno światełek, kwiatów i co tu dużo mówić zajeżdżało kiczem, ale takim przyjemnym, że tak to ujmę. Można zatrzymać się i raz skosztować czegoś słodkiego, a za chwilę zjeść zupę. Czytaliśmy gdzieś, że to takie ichniejsze Krupówki, i coś w tym jest. Spędziliśmy w tym miejscu sporo czasu, jednak chłód wieczoru i gór dawał nam się już we znaki i zdecydowaliśmy się na powrót. Tym razem pieszo i potem metrem.


Częsty obrazek w Teheranie

W Teheranie ruch samochodowy był przerażający, nawet przechodzenie przez pasy, gdy kierowcy mieli czerwone światło, było średnio bezpieczne. Porównując jednak z innymi miastami, tu mimo znacznej liczby samochodów i ogromnego ruchu, kierowcy bardziej stosowali się do przepisów ruchu drogowego (choć patrząc na szaleńczą jazdę i poruszanie się pieszych, mieliśmy wątpliwość, czy w ogóle jakieś przepisy obowiązują).

Dzień 9, 19 listopada, sobota Teheran

Tego dnia również dotarliśmy na cmentarz katolicki – Dulab, położony we wschodniej części Teheranu, gdzie pochowanych jest ok 2tys Polaków, w dużej mierze żołnierzy generała Andersa. Cmentarz jest pod opieką Ambasady RP, a zajmuje się nim Irańczyk, który już w co najmniej drugim pokoleniu czyni tą funkcję (sam jest muzułmaninem). Wpuszczono nas przez zamkniętą wcześniej bramę za mury cmentarza. Po krótkim spacerze do polskich grobów, wychodząc zostaliśmy ugoszczeni herbatą i ciastkami. Stróż/Opiekun był bardzo miły, były to bardzo przyjemne chwile. Sączyliśmy sobie herbatę, siedząc pod drzewami, na cmentarzu, który stanowił jakby oazę. Tam gdzieś był zgiełk miasta, a tu cisza i moment na refleksje, które jeszcze bardziej się gromadziły, czytając wpisy Polaków dotyczące cmentarza, znajdujące się w książce gości.

Dulab- cmentarz polski w Teheranie
Dulab - cmentarz polski w Teheranie
Herbatka na cmentarzu
Następnie pojechaliśmy do Muzeum Klejnotów, które znajduje się w Banku Centralnym Iranu. Po dokładnej kontroli i zostawieniu wszelkich urządzeń mogących rejestrować obraz czy dźwięk w przechowywali mogliśmy podziwiać klejnoty i świecidełka wystawione w gablotach m. in. największy nieoszlifowany różowy diament świata - Darya-i-Noor (ok 186 karatów). Ilość złota, diamentów, brylantów wręcz powalała. Największe wrażenie chyba zrobił na nas globus, który wykonany jest z 35 kg czystego złota, cały ozdobiony ponad 50 000 drogocennymi, szlachetnymi kamieniami. Morza i oceany wyłożono szmaragdami, natomiast lądy rubinami. Terytorium Iranu z kolei wyłożone było diamentami. Taki globus moglibyśmy mieć w domu Było to wszystko bardzo piękne, ale na dłuższą metę trochę nudne. Może dlatego, że nie mamy większego zamiłowania do świecidełek.


Jedna z bocznych uliczek Teheranu
Lokalne smakołyki

Powiew zachodnich marek

Po skarbcu nie pozostało nam nic innego jak ruszyć na bazar. Bazar był ogromny, towary sprzedawane były tematycznie. Wszystko było ładne, świecące, pachnące lub apetyczne, w zależności, co kogo interesowało. Wieczór spędziliśmy jeszcze w hotelu (wynajęliśmy jeden pokój) by w nocy pojechać na lotnisko.

Dzień 10, 10 listopada, niedziela  Teheran-Ateny-Berlin-Ruda Śląska

O 24:00 pojechaliśmy na lotnisko, żeby o 4:15 wylecieć z Teheranu, następnie wylądować w Atenach po 3,5 h. W Atenach mieliśmy dużo czasu, jednak tym razem nie pojechaliśmy do miasta. Bezpiecznie wylądowaliśmy w Berlinie i po szybkiej herbacie u Ani wróciliśmy samochodem do Rudy Śląskiej. A tam czekał na nas podświetlony domek Home Sweet Home i małe co nieco.

Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej.


Wskazówki:


- Kupując ubezpieczenie, poproś w ubezpieczalni o dopisanie ‘Valid in Iran’
- Weź ze sobą drugi telefon, gdzie wejdzie karta sim, Twój telefon może nie łapać sieci, a w dodatku połączenia są bardzo drogie
- Zainstaluj na telefonie VPN, dzięki której wejdziesz np. na facebooka lub inne blokowane strony w Iranie
- Kobiety: spakujecie tuniki, koszule z długimi rękawami i długie przewiewne spodnie, no i chusty na głowę obowiązkowo
- Zanim pojedziesz koniecznie poczytaj trochę o Iranie, polecamy wcześniej wymienione książki
- Pakując się, nie bierz za dużo rzeczy, zostaw miejsce na obrusy, chusty lub inne pamiątki, które warto sobie kupić (nie kosztują dużo)
- Przygotuj się na kiepski Internet i ograniczenie sieci komórkowej